Dwadzieścia i sześć - niedzielne opowiadanie dla pokrzepienia zatroskanych dusz


Niedzielne opowiadanie napisane na kamieniu dla pokrzepienia zatroskanych dusz pod tytułem „Dwadzieścia i sześć”

Zostało mi 26 dni życia a on mówi: napisz książkę, w końcu masz motywację.
Zgadza się, lubiłem czytać i książki pochłaniałem jak świnia paszę, pamięć też miałem tęgą jak nie przymierzając wół.
Spotkania ze znajomymi okraszałem cytatami z całych stron.
Większość z nich była przekonana, że cytuje coś własnego.
Nie mogli czytać tyle co ja z tego prostego powodu, że ja nie musiałem pracować.
Poszczęściło mi się w życiu, tak myślałem, bo miałem tą irytującą skłonność do mieszania wszystkiego z wszystkim. 

Mój ulubiony drink z życia składał się w dwu oczywistych dla mnie komponentów: jednej części świętego spokoju i jednej części gołej dupy, to znaczy dwóch części ma się rozumieć, i wisienki ze zdrowia przekłutej plastikową szpadą w kolorze pastelowego różu.
Całe to gadanie o literaturze, sztuce, było maską, moją zwiewną pelerynką spod której wystawały połcie mojego z trudem wciąganego brzucha.
Tak między nami, nigdy się do tego nie przyznałem, robię to pierwszy raz, pieprzyć to, przez ostatnie dni mogę być w końcu szczery, zazdrościłem autorom tych wszystkich historii napisanych jak mniemałem z łatwością porannego pierdnięcia. 

Tak jak Michał Anioł odkuwał z marmuru tylko to co nie było w nim potrzebne albo zostawiał tylko niezbędne, tak pisarze, dłutem swojej wyobraźni swoje historie rzeźbili dokładnie w ten sam sposób. Przyznaje, takimi drogami wiodły moje myśli.
Drogami, które w końcu okazały się krótsze niż błysk w oku umierającego, który bierzemy za nadzieję pozostania przy życiu choćby przez sekundę.
Przeczytałem dość książek aby wiedzieć jak mniej więcej się je pisze.
Dokładnie tak jak mniej więcej, dwa palce w dupie, jednego mniej drugiego więcej.
Było jeszcze coś co nie pozwalało mi pisać, zakładając, że potrafiłbym sklecić z tym miriad słów, które pochłonąłem, jakiejś historii, po której ktoś chciałby się przespacerować nie skończywszy ze zmęczenia torsjami. 

Ja nie miałem po prostu życia.
Równie dobrze mógłby wyskoczyć przed zgromadzony w wyobraźni tłum ze szkicem swojej do nikogo niepodobnej gęby mającym uchodzić za nową Mona Lisę.
W momencie kiedy sobie to uświadomiłem, zobaczyłem swoje życie jak długo kręcony film, którego nie da się wywołać.
Na zawsze pozostanie nudnym pląsaniem kurzu na martwym ekranie.
Poraziło mnie to dogłębnie, o ile można mówić w moim wypadku o głębi.
Moje dno było tak płytkie, że przelewało się na boki.
Nie powiem, było to żałosne, epicko żałosne, moje życie wyglądało równie śmiesznie jak jacht za 20 milionów dolarów pływający w gumowym baseniku.

Wkurwiłem się nie na żarty choć byłem po obfitym śniadaniu i natychmiast straciłem apetyt na życie i nagłą myśl, przyznaje, przez chwilę ją miałem, by napisać książkę.
Brakowało mi wyobraźni a ja, porwałem się na życie z pastelowo różowym mieczykiem.
Oręż mego życia, pomyślałem, i ta pierdolona wisienka wydała mi się nie możliwa do przełknięcia.
No spróbuj, może ci się uda, przekonywałem się sącząc koniak prosto z butelki. Nie bywam tak surowy jak by się mogło wydawać, twardość nie jest moją domeną, bliżej mi do gliny i decyzje podejmowane w ciągu mojego nagle czarno-białego życia nigdy nie były nie odwoływalne.
Przez kilka chwil myślałem aby podjąć trud i wskoczyć w morze słów i spróbować popłynąć gdzie mnie poniesie. 

Ale po co – zadałem sobie pierwsze pytanie i kolejne, dla kogo?
Ostatecznie sprawę załatwiła świadomość, że nie mam szans na spotkanie z własnym dziełem.
Przez orzeczenie nagłej śmierci stałem się niekompatybilny z cyklem wydawniczym.
I o ile dopuszczam tę idiotyczną myśl, że wraz z nagle okazałą się w całej pełni za 26 dni śmiercią mógłbym okazać się geniuszem, skrzyżowaniem Hemingwaya z Proustem, ujrzeć twór swego geniuszu - byłoby lepiej powiedzieć nowo-twór - nie zdołam, i tych tęsknych oczu wielbicielek, z którymi dzieliłbym łoże, co dzień z inną, o tym nie może być mowy.
Nazajutrz, pływając z piękną brunetką, tak nagą, że mogłem dojrzeć jej duszę, odetchnąłem z ulgą o tym śnie o śmierci za 26 dni, przytuliłem moją nieznajomą nagą syrenę o zapachu ryby po którym się przebudziłem. 

Gdybym umiał opisać ten sensacyjny widok: podłogę z rzygowin na której spędziłem noc, spalone firanki, serwis na 12 osób zamieniony na konfetti dla chomików, przepiłowany (nie mogę zrozumieć czym) na pół telewizor 72 calowy, na tapecie koloru zgaszonego ugru namalowany jednym precyzyjnym pociągnięciem pędzla słowo - chuj, sople makaronu zwisające z sufitowej lampy, rozszarpane poduszki wypełnione najlepszym pierzem (nie pamiętam jakim), dywan pocięty w ludowe wzorki, wyrwane drzwi od ubikacji i moje nowe futro wystające ze sracza jak owłosiony pterodaktyl z gniazda. Może i za 26 dni umrę ale jednego byłem pewien, ten obrazek nieszczęścia ujrzany tego ranka będzie mi towarzyszył nawet w zaświatach. 

Ach, gdybym posiadał aparat, rozmarzyłem się, tym zdjęcie zostałbym wśród żywych na wieki.

Komentarze

Popularne posty